piątek, 24 stycznia 2014

Przychodzi Mama do lekarza



Gdy tylko Mama została sama, bez Taty, od razu "popsuła" dzieci, bo się rozchorowały. Starszakami Mama się nie przejęła – wprawdzie glut po pachy i gruźliczy kaszel u obydwojga, ale towarzystwo niezmordowane (niestety) i pełne energii (niestety), która nie może znaleźć ujścia.... Czy dzieci nie mogą jakoś tak chorować jak dorośli - że im się nic nie chce, tylko by w łóżku leżały, książki czytały, herbatki popijały? No nie, nie mogą. Chałupę roznosić, biegać i wrzeszczeć w niebogłosy - owszem.



Kaszel i katar M-ii to z gruntu coś innego – bo u noworodka katar i kaszel zawsze zdaje się zwiastować zapalenie płuc i choroby grubszego kalibru. Dlatego Mama się przejęła i nie mogła spać w nocy od tego stresu. A, że Mama była w tym czasie w Rodzinnym Mieście, postanowiła skorzystać z dobrodziejstw pełnej chaty (opieka dla Starszaków) i prywatnej służby zdrowia (o ironio – zawdzięczanej temu Lewiatanowi strasznemu, który miał czelność zesłać Tatę na roboty).
Po jednej takiej nocy z kaszlem i katarowym rzęrzeniem, Mama zamówiła wizytę u pierwszego lepszego lekarza, który miał wolny grafik w prywatnej przychodni. A że jeszcze w tej Przychodni w Rodzinnym Mieście nie była, to sobie wcześniej wyjechała, żeby mieć zapas czasu na ewentualne pomyłki w dojeździe. 

Tak jak się Mamie wydawało, że Rodzinne Miasto zna świetnie, tak po próbie dojazdu pod adres przychodni, okazało się, że jednak nie, nie zna. Jacyś złośliwi urzędnicy wymyślili remonty na trasie, część ulic pozamykali, inne, które niedawno (no dobra: kiedyś) były dwukierunkowe, okazały się jednokierunkowymi. 

Po zaliczeniu kilku kółek wokół jednego z osiedli, jazdy pod prąd i z prądem (po szynach tramwajowych), mało co nie wjechała w przystanek pełen ludzi (jak macie problemy z koordynacją ruchową, to nie próbujcie jednocześnie skręcać i otwierać szyby, aby zapytać przechodniów o drogę); po tym, jak Krzysiu Hołowczyc z nawigacji opuścił ją przy numerze 34, żegnając się zdawkowym "Cel osiągnięty, znajduje się po prawej stronie" nie bacząc na to, że Mama pod 54 chciała dojechać... Udało się! Dojechała i była przekonana, że uda jej się być punktualnie. Niestety, seria nefortunnych zdarzeń była dopiero w połowie.

Mama dotarła narazie do budynku, w którym mieściła się przychodnia. A trzeba było jeszcze gdzieś zaparkować samochód. Objechała zatem budynek dookoła w poszukiwaniu parkingu. Kółko pierwsze – ani widu, ani słychu parkingu. Kółko drugie – Mama zauważa ochroniarza przy głównym wejściu. Zatrzymuje więc samochód na ulicy, włącza awaryjne, wyskakuje podbiega do faceta i pyta, gdzie jest parking. Ochroniarz mówi, że „tam” wskazując ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. A więc mama biegnie z powrotem do auta i posłusznie jedzie „tam”, co sprowadza się do tego, że robi trzecie kółko (droga podporządkowana + dwa razy światła) wokół budynku, nadal nie mogąc znaleźć parkingu. Czas mija, stres rośnie, adrenalina buzuje... Mama znowu zatrzymuje się od strony, gdzie stoi ochroniarz. Włącza awaryjne i podbiega do faceta.

Mama: Proszę Pana, gdzie jest ten „tam”, bo nie mogę znaleźć?

Ochroniarz: Za zakrętem. Zresztą tam pisze: PARKING DLA KLIENTÓW PRZYCHODNI

Mama wraca, wsiada do auta i liczy: „Pierwszy zakręt, drugi zakręt (droga podporządkowana,), trzeci zakręt (światła), czwarty zakręt (światła)”.... No nie ma parkingu, ani nic co by na parking wyglądało - no przecież stałyby jakieś auta, byłby jakiś plac czy coś. A tu nie ma nic. Mama ze łzami w oczach znowu znajduje się przed wejściem z ochroniarzem. Poci się już jak wystraszona łasica, włącza awaryjne, leci do faceta i zdyszana pyta:

Mama: Za którym zakrętem?

Facetowi jakiś nieśmiały uśmiech błąka się po twarzy, ale Mama nie zwraca na to uwagi, bo za chwilę będzie spóźniona i mogą być nici z wizyty.

Ochroniarz: Za drugim. Ten napis jest NA PRAWDĘ duży....

I znowu wsiada w auto, powolutku jedzie i liczy: pierwszy zakręt, drugi.... Jedzie w tempie pełzającego niemowlaka, szuka wielkiego napisu, ale parkingu jak nie było, tak nie ma. I znowu ta pie....na droga podporządkowana, trzeci zakręt, światła, czwarty zakręt, światła... I ochroniarz – wyraźnie uradowany na widok Mamy – podbiega do auta, zanim Mama zdąży wysiąść i podbiec do niego.

Ochroniarz: „Poprowadzę panią, niech pani jedzie za mną”

Więc Mama rusza posłusznie za Ochroniarzem. Pierwszy zakręt, drugi zakręt.... Ochroniarz zatrzymuje się i gestem lokaja wskazuje wjazd na parking.... podziemny. Dlatego Mama nie mogła go znaleźć!

Mama zjeżdża w dół i szuka miejsca. Nie ma. Jest!!!! Wolne. Udaje, że nie zauważyła napisu "tylko dla klientów firmy Sigma" (w budynku mają siedzibe różne firmy, nie tylko przychodnia). Wyskakuje, wyciągam fotelik z M-ią i już już leci do windy, kiedy podbiega do niej Parkingowy: "Pani do Przychodni? Nie może Pani stać na tym miejscu - tam ma Pani wolny parking dla klientów Przychodni". Szlag, znowu to nieokreślone "tam". Ładuje więc M-ię z powrotem do auta (nie, nie przypina już fotelika pasami) i przestawia. "Tam" okazuje się być całkiem blisko, bo tylko kilka miejsc dalej. Tyle, że miejsca na zaparkowanie jest baaardzo mało. Na dziesięć razy próbuje się jakoś zmieścić między kreskami. Jak już wjechała pomiędzy dwa auta, to się okazało, że prawie nie ma jak wysiąść, bo z obu stron ciasno. No nic, wciąga brzuch i dawaj na siłę wyłazić z tego auta. Brzuch może i przejdzie, ale piersi nie bardzo - Mama utyka drzwiach i próbując się wyswobodzić, zostawia pamiątkę na drzwiach sąsiedniego auta. Ryczy z wściekłości, ale jest w końcu wolna. I w tym momencie sobie uświadamia, że fotelik nie brzuch, nie da się go wciągnąc przy wychodzeniu... No nie ma szans. Mama nie wyciągnie ani M-ii ani M-ii z fotelikiem. Mama chce się poddać i olać wizytę (pięć minut spóźnienia minęło już dawno temu), bo lekarz i tak pewnie jej nie przyjmie... Jednak wizja rozwijającego się zapalenia płuc u noworodka uruchamia w Mamie nowe pokłady energii i każe walczyć. 

Drzwi sąsiedniego auta i tak już trzeba wliczyć w straty, więc Mama znowu wchodzi do pojazdu (schemat podobny: brzuch wciągnięty, piersi w dół, udaje się nie utknąć), podjeżdża kawałek do przodu, na drogę, wyciąga M-ię z fotelikiem (a raczej fotelik z M-ią). I co teraz zrobić? Mama rozważa czy zostawienie córki na środku drogi na czas wjeżdżania z powrotem na miejsce parkingowe będzie skrajną lekkomyślnością.... Na szczęście w zasięgu wzroku pojawia się jakiś facet. Szybkim rzutem oka Mama ocenia, że wygląda bezpiecznie (dobrze ubrany, płaszcz, lakierki na nogach, zmierza w kierunku wypasionej limuzyny po drugiej stronie parkingu). Leci więc do niego i wciska mu fotelik do ręki "Pan potrzyma chwilkę!" rzuca i zanim zdąży zaprotestować, leci do auta, parkuje je, wychodzi (brzuch, piersi, pamiątka na drzwiach sąsiedniego samochodu). Na szczęście facet nie zwiał, nie uprowadził,ani nie porzucił córeczki. Mama z powrotem podbiega do oszołomionego mężczyzny i chyba nawet zapominając podziękować, zabiera fotelik z zawartością i pędzi do windy.

Pan Doktor, w słusznym wieku jeszcze czekał na Mamę i M-ię.

Pan Doktor: „Niech toto rozbierze”. Mama nie rozumie – tępo gapi się dalej na Doktora, trzymając na rękach zapakowaną w śpiworek M-ię.

Pan Doktor: „Niech rozbierze dziecko i położy tutaj”

Wizyta przebiega okraszona jeszcze kilkoma takimi „niech ubierze, niech trzyma, niech położy”. Bezosobowo i fachowo. Jak w starych filmach. Po badaniu Doktor stwierdza, że to infekcja, a między wierszami Mama odczytuje, że Małej nie grozi ani zapalenie płuc, ani gruźlica.

Podczas gdy Mama ubiera M-ię, Doktor zaczyna coś pisać – sądząc po ilości słów, Mama stwierdza, że Pan korzysta z tej krótkiej przerwy i postanawia nadgonić swój doktorat czy habilitację albo jeszcze coś w tym stylu.... Po krótkiej chwili jednak, elaborat okazuje się być nie pracą naukową, a listą leków (cebion, sanosvit, mucosolvan syrop, mucosolvan inhalacje, nasivin, deflegmin wraz z dawkowaniem i sposobem podawania - to pierwsza strona, na kolejne Mama nawet nie zagląda). Płuca i oskrzela czyściutkie, ale "takie małe nie może tak kaszleć". A na koniec jeszcze optymistyczna konkluzja Pana Doktora: "Niech pamięta, że właściwie u takiego małego to i tak zazwyczaj takie infekcje kończą się zapaleniem płuc. Więc jakby płakało i kaszlało bardziej, albo miało temperaturę, to niech jedzie do szpitala". No i tyle wizyta. Mama ładuje M-ię do fotelika i w drodze powrotnej na parking modli się, żeby któreś z aut, które stały obok, wyjechało.... Oczywiście obydwa stoją, jak stały. Mama oszczędzi czytelnikom powtórki z wsiadania do auta, bo wyglądało tak samo jak przed wizytą (poza tym, że rolę faceta w garniturze odegrał Pan Parkingowy, a mama z ciężkim sercem zostawiła kartkę ze swoim numerem telefonu za wycieraczką samochodu, któremu zafundowała pamiątkę swojego wyczynowego wysiadania).

Receptę Mama wyrzuca, w aptece kupuje tylko sól fizjologiczną i maść rozgrzewającą – czyli to samo, co kupiłaby starszakom na infekcję, bez fundowania sobie wizyty u lekarza. Skoro tak czy owak Mała ma mieć zapalenie płuc, to chociaż Mama oszczędzi pieniądze....


Po dwóch dniach nie ma śladu po chorobie... O zapaleniu płuc i gruźlicy nie wspominając....





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz