Są takie chwile w życiu Mamy, kiedy musi iść do lekarza. Ze sobą. Nie z dzieckiem. Wyprawa Mamy do lekarza to skomplikowana operacja logistyczna. To nie spontaniczne wyjście, ot tak, bo się Mama źle poczuła... To ściśle zaplanowana, ustalona na kilka tygodni wcześniej akcja, wymagająca skoordynowanych działań Mamy i Taty oraz instytucji trzecich w postaci zgód menedżerów i Innych Ważnych Osób z pracy Taty (podanie, trzy zdjęcia, zaświadczenie o niekaralności i płaceniu podatków).
Ale się udało i Mama zaplanowała wyjście do lekarza.
Wyjście odbyło się na półtorej godziny przed planowaną wizytą. Mama odebrała z instytucji dzieci w liczbie dwóch z dzieckiem numer trzy pod ręką.
Odbiór dziecka numer jeden odbył się sprawnie i bez przygód, natomiast odbiór dziecka numer dwa opóźnił nieco całą operację (przetrząsanie całego przedszkola w poszukiwaniu zagubionej zabawki, bez której dziecko numer dwa odmówiło opuszczenia placówki - tonem nieznoszącym sprzeciwu).
Z powodu powyższego, Mama z trójką zamiast znaleźć się w odpowiednim czasie w odpowiednim autobusie, zdążyła mu tylko kiwnąć głową na pożegnanie (mogła ręką, ale jedną miała zajętą trzymaniem dziecka numer trzy, a drugą - ciągnięciem za rękę dziecka numer dwa).
Na szczęście kolejny autobus zjawił się w niedługo potem, dając Mamie nadzieję, że uda jej się dotrzeć na miejsce, a być może nawet się nie spóźnić.
I rzeczywiście, autobus nie miał żadnych przygód po drodze, planowo zjawił się w miejscu przesiadkowym, gdzie, o dziwo, Mama szybko i bez przeszkód zmieniła środek lokomocji na tramwaj, który podjechał na przystanek natychmiast, gdy tylko Mama się na nim zjawiła (nadal z trójką dzieci w orbicie dwóch metrów).
Tramwaj ruszył z przystanku i chwilę potem, po przejechaniu kilkuset metrów, zatrzymał się z nagłym szarpnięciem.
COŚ się stało, ale nikt w tramwaju, łącznie z Motorniczym, nie widział co... Drzwi się nie chciały otworzyć nawet w trybie awaryjnym, tramwaj nie mógł ruszyć, zgasły wszystkie światła w środku, a na monitorach zamiast obrazów zaczęły się wyświetlać różne znaki.
Mama nie miała czasu na przerażenie, gdyż zajęta była szukaniem odpowiedzi na pytania trzech osób jednocześnie ("Mamo co się stało?", "Mamo, sioś nie działa", "Kiedy pojedziemy?" "A czemu nie jedziemy?" "Czy tramwaj wybuchnie?" "A jak tramwaj wybuchnie, to przyjedzie straż pożarna?" "A karetka?" "A policja?" "Mamo, zadzwoń na 112!" "A jak tramwaj wybuchnie to umarniemy?", "A będziemy mieć razem grób, czy każdy osobno?" itd.).
Natomiast współpasażerowie zdradzali już oznaki zniecierpliwienia, tudzież zdenerwowania. Motorniczy miotał się między jednym końcem tramwaju a drugim, próbując stwarzać wrażenie, że panuje nad sytuacją albo że coś robi.
Wybawienie przyszło z zewnątrz w postaci specjalnej ekipy, która przyjechała, otworzyła drzwi łomem i wypuściła pasażerów. Zepsuty tramwaj zakorkował jednak tory tak, że kolejne tramwaje nie mogły przejechać, więc Mama nie miała żadnego transportu w kierunku placówki medycznej.
Po konsultacji telefonicznej z Tatą, postanowiła na własnych nogach dotrzeć do pierwszej większej miejskiej arterii, gdzie Tata zdeklarował się podjechać.
Nie było już szans dotrzeć punktualnie na wizytę, ale była jeszcze szansa żeby wziąć lekarza na litość i prosić o przyjęcie mimo spóźnienia (czyli w trybie "jak zwykle").
Mama podkasała więc nogawki, wzięła dziecko numer trzy na ręce, dziecko numer dwa za rękę, dziecko numer jeden musiało sobie ze sprintem poradzić samo... W każdym razie w te pędy do ustalonego z Tatą miejsca....
I jak to w takich sytuacjach zwykle bywa, dziecko numer dwa przypomniało sobie, że: "Mamoooo, kupeeeee".
I jak zwykle w takiej sytuacji Mama zastosowała tę samą praktykę co zawsze, czyli udawania, że nie słyszy.
I jak zwykle w takiej sytuacji, praktyka nic nie dała, bo dziecko numer dwa zaczęło powtarzać "Kupeeee, kupeee" jak mantrę, z coraz większą dynamiką, aż do stanu forte z dodatkowym efektem płaczu. Więc Mama syknęła tylko "Trzymaj! Tutaj nie ma gdzie zrobić!" i przyspieszyła kroku.
Efektem tego, dziecko numer jeden zaliczyło spektakularny upadek połączony z zaryciem twarzą w chodnik (krew,wrzask, łzy). A kiedy tylko Mama wypuściła z rąk dziecko numer trzy by ratować numer jeden (a raczej "zlizywać rany" bo uratować już się nie dało), to w radosnym pędzie wybiegło centralnie na ulicę, gdzie niemalże zostało rozjechane przez nadjeżdżający samochód.
Mama stanęła więc na chodniku z jednym ryczącym dzieckiem, z którego twarzy lała się krew, drugim ryczącym bo "chceeee kuupeeeee" i trzecim szalejącym wokół w radosnym amoku. I kupą (nomen omen) gapiów dokoła...
Tak, to był ten moment, kiedy Mama poczuła, że jednak nie dotrze tego dnia na wizytę...
Postanowiła więc wrócić do domu i przełożyć wizytę.... Na wrzesień... Może się uda.