poniedziałek, 27 stycznia 2014

O tym, jak się Mama towarzysko spełniała

Po dwóch dniach choroba M-ii ustąpiła. Chociaż nie, nie ustąpiła, zmieniła sobie właściciela – przeszła na Mi-sia (a pewnie, niech ma coś chłopak raz po młodszej siostrze, a nie że ciągle ona po nim...). Tak więc Mama po raz kolejny udała się do lekarza (dwa dni po wspomnianej wizycie). Tym razem nie do obcego w Rodzinnym Mieście, a do swojej ulubionej Pani Doktor w swojej Metropolii. Mama wzięła dwójkę do osłuchania (Mi, od której ciąg chorobowy się zaczął, przeszła katar i kaszel w tempie ekspresowym i została oddelegowana do przedszkola, a Mama wzięła M-ię, aby utwierdzić sięw przekonaniu, że choroba minęła i Mi-sia, u którego zdawała się rozwijać). Pani Doktor u Mi-sia zdiagnozowała infekcję, nie zapisała żadnych leków, tylko kazała robić to, co dotychczas (smarowanie, wyciąganie gilów z nosa). U M-ii żadnego zapalenia płuc nie stwierdziłą, co więcej, Mała została uznana za całkowicie zdrową.

Mama pocieszona i uspokojona wróciła sobie spokojnie (o ile powrót do domu z dwulatkiem i noworodkiem może być spokojny) do domu, do porzuconych obowiązków (wyciąganie glutów, inhalowanie, oklepywanie, zmienianie pieluch, świadczenie usług przewozowych – zabawa w konia, serwowanie obiadów oraz innych posiłków – 10 razy dziennie, nieustanne poszukiwania atrakcji dla chorego dwulatka i niewyżytej 4,5 latki).

Dwa dni później, sytuacja zaczęła wracać do normy – gile zniknęły, wszystkie dzieci ozdrowiały i Mama mogla w końcu pomyśleć o wyrwaniu się na chwilę chociaż z tego padołu chorób dziecięcych, do świata, w którym rozrywka nie oznacza biegania na czworakach z okrzykami i dzikim piskiem na ustach, napoje pije się z filiżanek, a nie plastikowych kubeczków z rurkami, a rozmowa oznacza konwersację na aktualne tematy, a nie debatowanie „gdzie się podział tatuś czerwonego kapturka” i „czemu na kolację nie można jeść ciastek”.... Czyli – spotkanie towarzyskie z koleżankami. Oczywiście z dziećmi, bo co tu zrobić z tym miłym dodatkiem, jak się przymusowo zostało słomianą wdową.

Mama już parę dni wcześniej nie mogła spać z podekscytowania, że się zobaczy z kimś dorosłym, kto w dodatku nie jest jej własną rodziną.... Tak więc, między kolejnymi zmianami pieluch planowała, w co się na tę niezwykłą okoliczność ubierze, jak uczesze; wygrzebując spod kanapy resztki posiłków z ostatnich dni wymieszane z klockami lego, kredkami i kocimi kłakami, planowała wyjście od strony logistycznej (jak dużo wcześniej trzeba się zacząć zbierać, żeby dotrzeć punktualnie, czy wystarczy 15 pieluch na głowę i po 3 zmiany bielizny na wypadek zalania tą, czy inną częścią ciała...); a zamiast skupić się oglądaniu po raz setny tego samego odcinka „Reksia”, wyobrażała sobie, jak super będzie na takim prawdziwym, „dorosłym” spotkaniu.

Dwa dni przed palnowanym spotkaniem, Mi zaczęła gorączkować... Mama zarządziła kwarantannę w łóżku (hehe, kwarantanna w dwupokojowym mieszkaniu z dwójką innych dzieci...), nafaszerowała Mi cytrynami, cebulami, czosnkami i innymi zmorami dzieciństwa, nasmarowała czym się dało i nie dopuszczała do siebie myśli, że z jakiegoś powodu mogłaby na upragniony miting nie dotrzeć.... Do wieczora Mi jakby ozdrowiała, więc i w Mamę wstąpił optymizm.
„Do rana Mi będzie jak nowa” – z tą myślą Mama położyła się spać i śniła o kawie, mufinkach i dużych ludziach...

Rano Mamę obudził okrzyk Mi:

Mi:
Mamooooooooooo! Jesteeeem piraaateeem!

Głos Mi zabrzmiał złowieszczo, ale Mama jeszcze jedną półkulą swojego mózgu tkwiła w sennym niebycie, a ta druga złorzeczyła na to, że została obudzona z powodu jakiejś durnej, dziecięcej zabawy.

Kiedy parę minut później Mama otworzyła w końcu oboje oczu, wstała i zeszła na dół, okazało się, że jej córka rzeczywiście jest piratem – jedno oko miała opuchnięte tak, że się nie otwierało ani odrobinkę, ale dzięki temu Najstarsza zyskała dodatkowy autorytet u brata, zostając piratem naczelnym łajby o nazwie Kanapa, pływającej po morzu Duży Pokój.... Spuchnięte, nieotwierające się oko nie było żadnym powodem ograniczenia Milowej fantazji.

Dla Mamy jednak opuchnięte oko Mi było zapowiedzią kolejnych dni uziemienia i samotności. Postanowiła więc walczyć, bo spotkanie miało się odbyć lada dzień, a los jak narazie ani trochę nie sprzyjał Mamie. Poszła w ruch sól fizjologiczna, a także ziele świetlika (nie pytajcie, z kim zostały dzieci, kiedy Mama poszła je kupić w aptece...)

Mama cały dzień poświęciła na przemywanie i zakraplanie oka – przy dźwiękach wrzasków i złorzeczenia córeczki („Mammoooo, oko mi wypadnieee!!!”, „Nie chcę kropli, bo mnie bolą!!!!!!”). Niestety, po całym dniu tych zabiegów, oko mi nie wyglądało ani odrobinę lepiej, żeby nie powiedzieć, że teraz nie dość, że było opuchnięte i się nie otwierało, to jak na prawdziwą piracką przypadłość przystało, zaczęło przybierać odpowiednie kolory (od purpury po czerń...). Mama nie traciła jednak nadziei na cudowne uzdrowienie Mi, a co za tym idzie, na realizację swoich przyziemnych marzeń o spotkaniu towarzyskim. A że nadziei trzeba pomagać, Mama założyła Mi na noc opatrunek ze świetlika na oko i wypowiedziała kilka czarodziejskich formułek nad zasypiającą córką, wierząc, że te zabiegi zdziałają cuda.

Rano Mama wstała jeszcze przed dziećmi (chociaż „rano” to nie jest dobre słowo, powinno się napisać „w środku nocy”) aby zdążyć się wyszykować na spotkanie, zanim potwory wstaną. A więc Mama wyprasowała sobie bluzkę, poszła pod prysznic, umyła włosy i zaczęła je suszyć, kiedy usłyszała głosy w dziecięcym pokoju... Znaczy się, 5.30 wybiła i dzieci zaczęły się budzić. Postanowiła jednak dokończyć suszenie włosów. Jednak po chwili usłyszała nieśmiałe pukanie do drzwi łazienki. Weszła Mi. Opatrunek z oka pewnie spadł jej w nocy, bo spoglądała na Mamę zza pół uchylonej powieki. „Jest lepiej niż wczoraj” – Mama na szybko oceniła stan oka Mi, nie żegnając się ze swoimi planami na ten dzień.

Mi (nieśmiało): Mamo, a dzisiaj Mi-ś jest piratem....

A jednak.... Plany Mamy legły w gruzach, bo Mi-ś zaraził się od siostry, a jego oko wyglądało ze sto razy gorzej. Przy tym Mały zaczął wrzeszczeć w niebogłosy, kiedy okazało się, że wydzielina z oka tak je zakleiła, że nie można go odkleić, a co za tym idzie, otworzyć.

Mama spakowała całą trójkę (nie, nie zostawiła M-ii samej w domu) i zamiast towarzyskiego spotkania, zmuszona została zaspokoić swoją potrzebę spotkania z dorosłymi w inny sposób – w poradni lekarza rodzinnego...

Pani Doktor przepisała leki silniejsze od świetlika, a koleżanka Mamy, poruszona jej niemożnością przybycia na spotkanie towarzyskie, zaoferowała podobną rozrywkę, ale w pomniejszonym do Mamy i koleżanki składzie, w dniu następnym.

No nic, ze spotkania towarzyskiego nici, ale spotkanie na kawie z koleżanką, to też coś. Tak więc Mama po powrocie do domu i skrzętnym przestrzeganiu godzin podawania leku do oczu dla dzieciaków, w myślach szykowała się na dzień kolejny.

Rano (a raczej wiecie kiedy) wstała znów pierwsza i zaczęła przygotowania do spotkania z koleżanką. O 5. 30 usłyszała wesoły głos swojej najstarszej:

Mi: Maamoooo!!!!! A Melaaa też jest piratem!!!!!

I cóż, w takiej sytuacji jak zwykle niezawodnym sposobem na spotkanie pozostała, jak zwykle, wizyta w poradni lekarskiej....



2 komentarze:

  1. umarłam :) pozdrawiam, kirah z forum

    OdpowiedzUsuń
  2. :)))) Pozdrawiam i łączę się w bó.... radości posiadania trójki :D

    OdpowiedzUsuń