poniedziałek, 22 grudnia 2014

Serial roku (Sezon pierwszy, odcinek drugi).

Ostatnio na tapecie było neverending story czyli "Zemsta pirata" czyli zapalenie spojówek. Jak zwykle w trzech odcinkach (pamiętacie jeszcze?: http://milowekroki.blogspot.com/2014/01/o-tym-jak-sie-mama-towarzysko-speniaa.html).
Były też pojedyncze odcinki "Królewny Grypy", a także coroczny hit sezonu jesienno-zimowego czyli "Niezwyciężony Pan katar i jego odwieczny towarzysz Kaszel Gruźliczy".
Już się Mama ucieszyła, że do świąt zajmie się czymś innym niż serialami (hmmm... sprzątanie, pierniczki, choinka, takie tam....), ale nie. Tego jeszcze w tym roku przecież nie było. Ulubiony serial Mamy, czyli "W objęciach rotawirusa". I to od razu dwa odcinki, przed samymi świętami!!!

Specjalnie dla Was odcinek najnowszy, czyli dzisiejszy.
Ale przedtem, "w poprzednim odcinku":
Piątek rano, rodzice w wersji "byle do weekendu". Rzygaczy krąg otwiera Mi-ś. A potem akcja wartko się rozwija. Dzielna Mama zostaje z dwójką w domu (Tata w tym czasie walczy na innym froncie zwanym "pracą") i jak lwica walczy z rotawirusem, na zmianę podstawiając miski pod bluzgające zawartością żołądka dwie małe buzie (największej małej buzi udaje się chwilowo zbiec z linii frontu), podając wodę i próbując zdążyć wysadzać dwie małe pupy na toaletę. \
Mama zalicza 7 zmian odzieży własnej, 18 zmian odzieży małych wojowników, 12 kup w toalecie i 5 w majtkach (dzieciowych, nie swoich ;) ). Dobrze, że w odsieczy wspomaga Mamę jej najlepsza, ostatnimi czasy, przyjaciółka - jej wysokość Pralka.
Odcinek kończy się gdy sprawa zostaje ogarnięta, a niekończąca się seria rzygów zatrzymana dzięki pojawiającemu się niczym deus-ex-machina, Tacie, który dzierży w dłoniach lekarstwo (uwaga, lokowanie produktu) czyli orsalit.

Odcinek 2
Poniedziałek nad ranem. Mama budzi się z poczuciem, że musi natychmiast do toalety. Dokładnie w tym momencie słyszy cichutki tupot bosych stópek po podłodze. Mała Mi też nie śpi. Spotykają się więc razem w salonie oświetlonym tylko blaskiem choinkowych światełek, aby wespół uprawiać rzyganie synchroniczne. Po męczącej rundzie, obie padają ze zmęczenia nad awaryjną miską. Chwilę potem budzi się Tata i próbuje ocenić stan zniszczeń. Staje również przed dramatyczną decyzją: iść czy nie iść do pracy? Ostatecznie widok słaniającej się i ryjącej nosem po ziemi Mamy ułatwia mu wybór. Dzielny Tata, tak jak wcześniej dzielna Mama, zostaje na froncie by samotnie walczyć z przerastającym go coraz bardziej przeciwnikiem.... Czy zwycięży czy legnie pokonany przez bestię?
Dowiecie się w kolejnym odcinku.
A tymczasem... Wesołych Świąt!




piątek, 12 grudnia 2014

Takie auto

W domu. Dzieci się bawią. Pod oknami przejeżdża auto na sygnale.
Mi: Oooo, karetka!
Mi-ś: Nieeeee, to polićia!
Mi: Nie!!! To autopromocja!


środa, 10 grudnia 2014

Mi wiedza o świecie

Mi wróciła z obserwatorium astronomicznego i dzieli się wrażeniami:
Mi: I wiesz, mamo, w kosmosie trzeba mieć takie specjalnie domki.... Z tlenem bo inaczej kosmonauci by umrzeli....
Mama już już ma powiedzieć, że nie mówi się "umrzeli"
Mi (kontynuuje): Nie, czekaj, nie mówi się umrzeli... No bo inaczej to by zdechli!


----------------------------------------------------------------------------------

Mi-siowa wersja piosenki "Panie Janie":

"Paaaaaaanie Jaaaanieeee, ranooooo staaaaań! Wszyscy cie zaabijooom!"



środa, 29 października 2014

Mama je.

Mama zgłodniała. Dokładnie między obiadem a kolacją (dlaczego tak szybko? To się zaraz wyjaśni). Zrobiła sobie zatem kanapki. Dwie. Takie smaczne; nic wyszukanego, ale z kiełbaską, serem, pomidorem, posypane szczypiorkiem...
W trakcie robienia upewniła się jeszcze:
- Dzieci, jesteście głodne? Zrobić wam coś do jedzenia?
Dzieci (zgodnie i chórem*): NIEEEEE! (Myśl Mamy w tym momencie: "ufff").

Mama zasiada z dwiema kanapkami do stołu i już, już ma wziąć pierwszego kęsa, kiedy w zasięgu wzroku pojawia się Mi. Przyszła do pokoju po coś, ale na widok maminej kanapki, zapomina po co.
Mi: Ooo, mogę pomidorka?
I zanim Mama cokolwiek powie, pomidor porwany z Mamy kanapki ląduje w buzi Mi, a szczypiorek, którym był posypany - na podłodze.
Mi (z buzią pełną pomidora): mmm..... doobły Mamo.
No nic, kanapka bez pomidora i szczypiorku też nie jest zła...
Mama już już ma ugryźć pierwszy kęs swojej kanapki kiedy do pokoju wchodzi, zwabiony dłuższą nieobecnością siostry, Mi-ś. Ten to wie, kiedy się pojawić.
M-iś: Mamooo, moge twoją ebaske**?
Na widok niebieskich maślanych oczu swojego synka, mamie robi się takie coś w sercu jak Shrekowi na widok wiadomego kota, że nie ma siły mu odmówić. Kiełbaska w całości ląduje w buzi Mi-sia.
M-iś (z buzią pełną kiełbaski): Selek tech daj!
Zjada też ser.
Mamie zostaje więc kanapka z samym masłem. Czyli maminy smak dzieciństwa. No niech będzie. Mama już, już ma w ustach pierwszy kęs kanapki (o ile można to jeszcze nazwać kanapką), kiedy do pokoju doczołguje się za rodzeństwem Najmłodsza. Staje na nóżkach przy kolanach Mamy i zaczyna "skrzeczeć":
M-ia: Ehhheee..... eeehheeee!
Mama udaje, że nie wie o co chodzi i podaje jej kubeczek z wodą...  Łuupp... Rzut kubeczkiem o ścianę oznacza, że nie, M-ia nie chce pić wody. Wyrywa za to Mamie kawałek chleba z masłem i wcina z zachwytem... Chleb z masłem też chyba będzie jej smakiem z dzieciństwa....
Starszaki, zachęcone przykładem Najmłodszej też nabierają ochoty na resztki maminego chleba z masłem. Chcąc, niechcąc, Mama pozbywa się jednej kanapki w całości.
Ale sprytna Mama zrobiła dwie kanapki - jedna w całej okazałości nadal leży na talerzyku na stole. Dziatwa zajęta podziałem i konsumowaniem łupów już nie zwraca uwagi na to, co zostało, więc Mama ma szansę zaspokoić głód.
Już, już ma wziąć kanapkę w ręce, kiedy wchodzi Tata
Tata (chwytając kanapkę z talerza): O, żoneczko, kanapki zrobiłaś! (ładując ją do paszczy): mmm... baaałdzoo smaaaczneeee.






* jedna taka sytuacja na tysiąc
** kiełbaskę
***serek też daj

poniedziałek, 13 października 2014

Starszy brat

M-ia i Mi-ś w piaskownicy. M-ia z uśmiechem podchodzi do chłopca bawiącego się w piaskownicy i radośnie wsadza mu palce do ucha. Chłopiec, niewiele od M-ii starszy, rozumie konwencję, bo nawiązuje kontakt ciągnąc M-ię za włoski, na co Mała reaguje skrzekiem, który wzbudza czujność bawiącego w drugim kącie piaskownicy Mi-sia.

M-iś (podchodząc do chłopca): Kolego, to moja Mela....



wtorek, 7 października 2014

Specjalny długopis

Poczta. Jedno okienko oznaczone naklejką "dla niepełnosprawnych". Pod naklejką przyklejony długopis do wypełniania pocztowych druków.

Mi: Ooo, mamo, zobacz, długopis dla niepełnosprawnych!


środa, 1 października 2014

Dzieci na wakacjach

Wybrały się dzieci na wakacje. Zagraniczne. Mama i Tata także. A jak wiadomo, podróże kształcą.

Pierwszy dzień. Słońce, morze, plaża. Na plaży albatrosy.
Mi: Mamoooooo!!!! Zobacz, kuuury!

-----------------------------------------------------------------------------------

Jako iż wakacje zagraniczne to i języków obcych wokół wiele.

Mi: Mamo! Mamo! Umiem powiedzieć niepolskie słowo!
Mama: Ooo, na prawdę? Nauczyłaś się? Powiedz jakie.
Mi: Ale ja nie wiem w jakim to języku...
Mama: Nie szkodzi, powiedz, to może ja rozpoznam....
Mi: Nie wiem też, co oznacza.
Mama: Powiedz, może ja będę wiedziała, to ci powiem.
Mi: yyyyy.... nie pamiętam.....
----------------------------------------------------------------------------------

Mi-ś (wskazując palcem): Tato, makdonald!
Tata: (z radością i nadzieją): Gdzie?
Mi-ś (wskazuje gdzieś w górę): Tam, tam!
Tata (podnosząc głowę do góry w poszukiwaniu odpowiedniego szyldu/znaku): Nie widzę, gdzie?
Mi-ś (jeszcze bardziej w górę): Tam, tam
Tata: Tam na wieży?
Mi-ś: Taak
Tata (niezwykle zawiedziony): Albatros, tak?
Mi-ś: Tak, makdonald.



niedziela, 24 sierpnia 2014

Ważne kwestie

Rodzina została zaproszona na ślub i wesele. Wiadomo, trzeba przygotować kreacje, także te najmniejsze... Niestety, dobór odpowiednich do kreacji butów Mama zostawiła na ostatnią chwilę, czyli tuż przed wyjazdem na uroczystość (no dobra, Mama zapomniała, że buty są niemal równie ważne, albo nawet ważniejsze niż przygotowana miesiąc wcześniej sukienka dla Mi).

Mi: Mamo, ubieram lakierki!
Mama: Ale ostatnio Cię obtarły, ubierz adidaski.
Mi: Chcę lakierki!
Mama: A ja znów cię obetrą? Nie będziesz mogła tańczyć na weselu....
Mi (lekko zrozpaczona): Proszę, tylko nie adidaski, chcę iść w lakierkach!
Mama: Milenko, no ale w adidaskach będzie ci na prawdę lepiej i wygodniej niż w lakierkach.
Mi: Mamo, ale to nie jest kwestia wygody, to kwestia e l e g a n c j i


wtorek, 5 sierpnia 2014

Nie ma głupich pytań....

Mi: Mamo, czy ty jesteś stara?
Mama: Nie bardzo, ale starsza niż ty.
Mi: Ale długo żyjesz, tak?
Mama: No, już dosyć długo...
Mi: A pamiętasz jak po ziemi chodziły dinozaury?

-------------------------------------------------------------

Mi: Mamo, a kto urodził pierwszego człowieka?

-------------------------------------------------------------

Mi: Mamo, czy mrówki płaczą kiedy się je depta?


sobota, 5 lipca 2014

Problemy z komunikacją

Mi i Mi-ś bawią się na antresoli (która służy rodzicom jako sypialnia i tak zwany "pierdolnik" na wszystkie rzeczy, które rodzice chcą ukryć przed swoim i gości wzrokiem).

Mi-ś: Mamooo, anka weś a du!!!
Mama: Co?
Mi-ś: Weś anka a du!
Mama: Co mam wziąć?
Mi: Michaś chce, żebyś wzięła na dół Antka*, bo on nie umie go znieść sam.
Mama: To zrzuć go na dół i zejdź synku!

Mi-ś zrzucił Antka, po czym zszedł na dół zadowolony z siebie. Mama pogratulowała sobie pomysłu i szczęśliwa, że zaoszczędziła czas i energię (nie musząc biegać po schodach) wróciła do przerwanych zajęć.
Po chwili:

Mi-ś: Mamoooo, weś inke a du!!!
Mama: Co mam ci znieść na dół?
Mi-ś: Inke a du!!!

Mama nie zrozumiała, ale postanowiła wykorzystać wcześniejsze doświadczenie

Mama: To zrzuć na dół i zejdź!

Po chwili na głowie Mamy wylądowała.... choinka.


* miś Mi-sia



wtorek, 1 lipca 2014

Skręty

Dzieci bawią się w swoim pokoju, a Mama siedząc przy komputerze, podsłuchuje.

Mi: Misiek, chcesz skręta?
Mi-ś: Taaa
Mi: No to masz.... Ale mi nie zabieraj! Bo będę krzyczeć, przyjdzie tu Mama i po imprezie!

Chwila ciszy

Mi: Fajne te skręty, nie?
Mi-ś: Taaa
Mi: Pokażę ci, jak tego się używa. O, zobacz, tak robisz i... ODJAZD!
Mi-ś: Taaa.... OJAT!!!
Mi: To co, jeszcze jeden skręt?
Mi-ś: Taaa...

Wyobraźnia Mamy zaczęła pracować na pełnych obrotach. Weszła do małego pokoju, a tu... dzieciaki układają tory kolejki...



wtorek, 24 czerwca 2014

O zapominaniu

Mama i tata jadą na próbę orkiestry. Z całym dobytkiem, czyli z dzieckiem nr 1, dzieckiem nr 2 i dzieckiem nr 3. I z torbą jako dodatkiem do dzieci (pieluchy + chusteczki + chrupki + 2 bidoniki z wodą + jabłka + kanapki + zestaw zabawek) i torbą mamy (dokumenty + telefon + portfel + niewypakowane rzeczy dzieci czyli pieluchy + chusteczki + resztki zeszłotygodniowych jabłek + okruszki po kanapkach + zestaw zabawek) i ze skrzypcami, pulpitem, chustą do zamotania najmłodszej w razie kryzysu, siatką z ubrankami na zmianę.
Pełna współpraca - tata wystawia bagaże na werandę aby je potem po koleji znieść do auta, a Mama motywuje towarzystwo do wyjścia

(Mama: Mila, buty, Misiek ubierze te majtki i spodnie...
Mi: Mamooo, a gdzieeee mój konik
Mi-ś: Mamooo, Puuu chcem, Puu weś!*)

Mi biega z płaczem po domu, bo nie może znaleźć swojego zabawkowego konika, Mi-ś biega po domu z gołym tyłkiem i Puchatkiem w zębach, bo tak, a M-ia zaczyna wrzeszczeć bo właśnie narobiła w pieluchę. A jakby tego było mało, to jeszcze Tata woła zza drzwi, żeby już wsiadać do auta.
Po chwilowym kryzysie (złorzeczenie, groźby karalne, zastraszanie), Mamie udaje się ogarnąć sytuację i wyjść z domu z całą (ubraną) trójką do auta.
Razem z Tatą zapina dzieci w fotelikach i już ma siadać na przednie siedzenie, kiedy przypomina jej się, że zapomniała o: telefonie, smoczku, a na górze okazuje się jeszcze, że nie zamknęła drzwi od mieszkania...
No, w końcu można ruszać.

Mama: Zobacz Tato, jak nam się dzisiaj udało wcześniej wyjść - mamy całe pół godziny na dojazd... Fajnie, będzie dzisiaj na spokojnie...

Jadą sobie spokojnie i już, już dojeżdżają na miejsce, kiedy Tata znienacka pyta:
- Wzięliśmy skrzypce?
Zatrzymuje samochód na najbliższym przystanku, wysiada, zagląda do bagażnika........ Nie ma skrzypiec.
Trzeba zawrócić, a tu jak na złość, nagle pojawił się korek, którego nie było wcześniej, a potem na drogę pod domem spadł słup z przewodem wysokiego napięcia - ekipa w drodze, ale auta nie mogą przejechać. Więc stoją. A czas ucieka.
W końcu udaje się wrócić pod dom. Mama biegnie do góry po skrzypce, które stały pod drzwiami mieszkania (czemu ich nie widziała jak wracał po smoczek???), wraca do auta. Trzeba ruszyć z powrotem. Kiedy docierają na miejsce, są już mocno spóźnieni, a wyjaśnienie, że się spóźnili, bo zapomnieli skrzypiec brzmi.... mało wiarygodnie....

Ale nic to. Następnego dnia Mama opisuje powyższą sytuację koleżance za pośrednictwem portalu społecznościowego, kiedy do domu radośnie wkracza Tata - sam. A powinien z Mi, którą codziennie odbiera z przedszkola.

Mama: A gdzie Mi?
Tacie uśmiech znika z twarzy.......: yh... Zapomniałem ją odebrać.......








* Mamo, chcę wziąć Puchatka (maskotka)

wtorek, 18 lutego 2014

Przyjacielskie pogawędki

Weekend upłynął Mi pod znakiem przyjacielskich spotkań z Wiktorem, najlepszym kolegą. A i Mama skorzystała, bo mieć dwójkę czterolatków na stanie, to tak jakby nie mieć żadnego. Ponadto Wiktorkowa obecność wiązała się z bonusową obecnością jego Mamy. Czas spędzony w towarzystwie kogoś, kto porozumiewa się za pomocą słów (a nawet całych zdań), kto jedząc posiłki nie wyżera Mamie z talerza i nie wciska do buzi tego, co sam już przerzuł i przetrawił - bezcenny :)


Spacer w lesie. Dzieci nasłuchują stukania dzięcioła, a potem próbują go dostrzec między drzewami.
Mi: Widzę go!!! Tam jest!!!
Wiktor: Gdzie, nie widzę?
Mi: No zobacz, tam jest!
Wiktor: Gdzie, Ty go widzisz?
Mi: No widzę, tam jest!
Wiktor: A czemu ja go nie widzę?
Mi: No bo on jest niewidzialny!

-----------------------------------------------------------------------------------------------
Inny spacer

Wiktor: Tyłek mnie swędzi
Mi: A gdzie? W dziurce?
Wiktor: No
Mi: To ci potrzymam kurtkę, a ty się podrapiesz.
Tak zrobili. Po chwili:
Mi (radośnie): A ja mam dwie dziury, a ty tylko jedną!

-------------------------------------------------------------------------------------------------
Wiktor siedzi na kocie Boracie i ściska go za szyję

kot Borat: miau...
Wiktor: wciąż siedzi i ściska
kot Borat: miau
Wiktor: niezmiennie siedzi i ściska
kot Borat: miau
Mi: Co robisz Wiktor?
Wiktor: Wyciskam z kotka "miau"



poniedziałek, 27 stycznia 2014

O tym, jak się Mama towarzysko spełniała

Po dwóch dniach choroba M-ii ustąpiła. Chociaż nie, nie ustąpiła, zmieniła sobie właściciela – przeszła na Mi-sia (a pewnie, niech ma coś chłopak raz po młodszej siostrze, a nie że ciągle ona po nim...). Tak więc Mama po raz kolejny udała się do lekarza (dwa dni po wspomnianej wizycie). Tym razem nie do obcego w Rodzinnym Mieście, a do swojej ulubionej Pani Doktor w swojej Metropolii. Mama wzięła dwójkę do osłuchania (Mi, od której ciąg chorobowy się zaczął, przeszła katar i kaszel w tempie ekspresowym i została oddelegowana do przedszkola, a Mama wzięła M-ię, aby utwierdzić sięw przekonaniu, że choroba minęła i Mi-sia, u którego zdawała się rozwijać). Pani Doktor u Mi-sia zdiagnozowała infekcję, nie zapisała żadnych leków, tylko kazała robić to, co dotychczas (smarowanie, wyciąganie gilów z nosa). U M-ii żadnego zapalenia płuc nie stwierdziłą, co więcej, Mała została uznana za całkowicie zdrową.

Mama pocieszona i uspokojona wróciła sobie spokojnie (o ile powrót do domu z dwulatkiem i noworodkiem może być spokojny) do domu, do porzuconych obowiązków (wyciąganie glutów, inhalowanie, oklepywanie, zmienianie pieluch, świadczenie usług przewozowych – zabawa w konia, serwowanie obiadów oraz innych posiłków – 10 razy dziennie, nieustanne poszukiwania atrakcji dla chorego dwulatka i niewyżytej 4,5 latki).

Dwa dni później, sytuacja zaczęła wracać do normy – gile zniknęły, wszystkie dzieci ozdrowiały i Mama mogla w końcu pomyśleć o wyrwaniu się na chwilę chociaż z tego padołu chorób dziecięcych, do świata, w którym rozrywka nie oznacza biegania na czworakach z okrzykami i dzikim piskiem na ustach, napoje pije się z filiżanek, a nie plastikowych kubeczków z rurkami, a rozmowa oznacza konwersację na aktualne tematy, a nie debatowanie „gdzie się podział tatuś czerwonego kapturka” i „czemu na kolację nie można jeść ciastek”.... Czyli – spotkanie towarzyskie z koleżankami. Oczywiście z dziećmi, bo co tu zrobić z tym miłym dodatkiem, jak się przymusowo zostało słomianą wdową.

Mama już parę dni wcześniej nie mogła spać z podekscytowania, że się zobaczy z kimś dorosłym, kto w dodatku nie jest jej własną rodziną.... Tak więc, między kolejnymi zmianami pieluch planowała, w co się na tę niezwykłą okoliczność ubierze, jak uczesze; wygrzebując spod kanapy resztki posiłków z ostatnich dni wymieszane z klockami lego, kredkami i kocimi kłakami, planowała wyjście od strony logistycznej (jak dużo wcześniej trzeba się zacząć zbierać, żeby dotrzeć punktualnie, czy wystarczy 15 pieluch na głowę i po 3 zmiany bielizny na wypadek zalania tą, czy inną częścią ciała...); a zamiast skupić się oglądaniu po raz setny tego samego odcinka „Reksia”, wyobrażała sobie, jak super będzie na takim prawdziwym, „dorosłym” spotkaniu.

Dwa dni przed palnowanym spotkaniem, Mi zaczęła gorączkować... Mama zarządziła kwarantannę w łóżku (hehe, kwarantanna w dwupokojowym mieszkaniu z dwójką innych dzieci...), nafaszerowała Mi cytrynami, cebulami, czosnkami i innymi zmorami dzieciństwa, nasmarowała czym się dało i nie dopuszczała do siebie myśli, że z jakiegoś powodu mogłaby na upragniony miting nie dotrzeć.... Do wieczora Mi jakby ozdrowiała, więc i w Mamę wstąpił optymizm.
„Do rana Mi będzie jak nowa” – z tą myślą Mama położyła się spać i śniła o kawie, mufinkach i dużych ludziach...

Rano Mamę obudził okrzyk Mi:

Mi:
Mamooooooooooo! Jesteeeem piraaateeem!

Głos Mi zabrzmiał złowieszczo, ale Mama jeszcze jedną półkulą swojego mózgu tkwiła w sennym niebycie, a ta druga złorzeczyła na to, że została obudzona z powodu jakiejś durnej, dziecięcej zabawy.

Kiedy parę minut później Mama otworzyła w końcu oboje oczu, wstała i zeszła na dół, okazało się, że jej córka rzeczywiście jest piratem – jedno oko miała opuchnięte tak, że się nie otwierało ani odrobinkę, ale dzięki temu Najstarsza zyskała dodatkowy autorytet u brata, zostając piratem naczelnym łajby o nazwie Kanapa, pływającej po morzu Duży Pokój.... Spuchnięte, nieotwierające się oko nie było żadnym powodem ograniczenia Milowej fantazji.

Dla Mamy jednak opuchnięte oko Mi było zapowiedzią kolejnych dni uziemienia i samotności. Postanowiła więc walczyć, bo spotkanie miało się odbyć lada dzień, a los jak narazie ani trochę nie sprzyjał Mamie. Poszła w ruch sól fizjologiczna, a także ziele świetlika (nie pytajcie, z kim zostały dzieci, kiedy Mama poszła je kupić w aptece...)

Mama cały dzień poświęciła na przemywanie i zakraplanie oka – przy dźwiękach wrzasków i złorzeczenia córeczki („Mammoooo, oko mi wypadnieee!!!”, „Nie chcę kropli, bo mnie bolą!!!!!!”). Niestety, po całym dniu tych zabiegów, oko mi nie wyglądało ani odrobinę lepiej, żeby nie powiedzieć, że teraz nie dość, że było opuchnięte i się nie otwierało, to jak na prawdziwą piracką przypadłość przystało, zaczęło przybierać odpowiednie kolory (od purpury po czerń...). Mama nie traciła jednak nadziei na cudowne uzdrowienie Mi, a co za tym idzie, na realizację swoich przyziemnych marzeń o spotkaniu towarzyskim. A że nadziei trzeba pomagać, Mama założyła Mi na noc opatrunek ze świetlika na oko i wypowiedziała kilka czarodziejskich formułek nad zasypiającą córką, wierząc, że te zabiegi zdziałają cuda.

Rano Mama wstała jeszcze przed dziećmi (chociaż „rano” to nie jest dobre słowo, powinno się napisać „w środku nocy”) aby zdążyć się wyszykować na spotkanie, zanim potwory wstaną. A więc Mama wyprasowała sobie bluzkę, poszła pod prysznic, umyła włosy i zaczęła je suszyć, kiedy usłyszała głosy w dziecięcym pokoju... Znaczy się, 5.30 wybiła i dzieci zaczęły się budzić. Postanowiła jednak dokończyć suszenie włosów. Jednak po chwili usłyszała nieśmiałe pukanie do drzwi łazienki. Weszła Mi. Opatrunek z oka pewnie spadł jej w nocy, bo spoglądała na Mamę zza pół uchylonej powieki. „Jest lepiej niż wczoraj” – Mama na szybko oceniła stan oka Mi, nie żegnając się ze swoimi planami na ten dzień.

Mi (nieśmiało): Mamo, a dzisiaj Mi-ś jest piratem....

A jednak.... Plany Mamy legły w gruzach, bo Mi-ś zaraził się od siostry, a jego oko wyglądało ze sto razy gorzej. Przy tym Mały zaczął wrzeszczeć w niebogłosy, kiedy okazało się, że wydzielina z oka tak je zakleiła, że nie można go odkleić, a co za tym idzie, otworzyć.

Mama spakowała całą trójkę (nie, nie zostawiła M-ii samej w domu) i zamiast towarzyskiego spotkania, zmuszona została zaspokoić swoją potrzebę spotkania z dorosłymi w inny sposób – w poradni lekarza rodzinnego...

Pani Doktor przepisała leki silniejsze od świetlika, a koleżanka Mamy, poruszona jej niemożnością przybycia na spotkanie towarzyskie, zaoferowała podobną rozrywkę, ale w pomniejszonym do Mamy i koleżanki składzie, w dniu następnym.

No nic, ze spotkania towarzyskiego nici, ale spotkanie na kawie z koleżanką, to też coś. Tak więc Mama po powrocie do domu i skrzętnym przestrzeganiu godzin podawania leku do oczu dla dzieciaków, w myślach szykowała się na dzień kolejny.

Rano (a raczej wiecie kiedy) wstała znów pierwsza i zaczęła przygotowania do spotkania z koleżanką. O 5. 30 usłyszała wesoły głos swojej najstarszej:

Mi: Maamoooo!!!!! A Melaaa też jest piratem!!!!!

I cóż, w takiej sytuacji jak zwykle niezawodnym sposobem na spotkanie pozostała, jak zwykle, wizyta w poradni lekarskiej....



piątek, 24 stycznia 2014

Przychodzi Mama do lekarza



Gdy tylko Mama została sama, bez Taty, od razu "popsuła" dzieci, bo się rozchorowały. Starszakami Mama się nie przejęła – wprawdzie glut po pachy i gruźliczy kaszel u obydwojga, ale towarzystwo niezmordowane (niestety) i pełne energii (niestety), która nie może znaleźć ujścia.... Czy dzieci nie mogą jakoś tak chorować jak dorośli - że im się nic nie chce, tylko by w łóżku leżały, książki czytały, herbatki popijały? No nie, nie mogą. Chałupę roznosić, biegać i wrzeszczeć w niebogłosy - owszem.



Kaszel i katar M-ii to z gruntu coś innego – bo u noworodka katar i kaszel zawsze zdaje się zwiastować zapalenie płuc i choroby grubszego kalibru. Dlatego Mama się przejęła i nie mogła spać w nocy od tego stresu. A, że Mama była w tym czasie w Rodzinnym Mieście, postanowiła skorzystać z dobrodziejstw pełnej chaty (opieka dla Starszaków) i prywatnej służby zdrowia (o ironio – zawdzięczanej temu Lewiatanowi strasznemu, który miał czelność zesłać Tatę na roboty).
Po jednej takiej nocy z kaszlem i katarowym rzęrzeniem, Mama zamówiła wizytę u pierwszego lepszego lekarza, który miał wolny grafik w prywatnej przychodni. A że jeszcze w tej Przychodni w Rodzinnym Mieście nie była, to sobie wcześniej wyjechała, żeby mieć zapas czasu na ewentualne pomyłki w dojeździe. 

Tak jak się Mamie wydawało, że Rodzinne Miasto zna świetnie, tak po próbie dojazdu pod adres przychodni, okazało się, że jednak nie, nie zna. Jacyś złośliwi urzędnicy wymyślili remonty na trasie, część ulic pozamykali, inne, które niedawno (no dobra: kiedyś) były dwukierunkowe, okazały się jednokierunkowymi. 

Po zaliczeniu kilku kółek wokół jednego z osiedli, jazdy pod prąd i z prądem (po szynach tramwajowych), mało co nie wjechała w przystanek pełen ludzi (jak macie problemy z koordynacją ruchową, to nie próbujcie jednocześnie skręcać i otwierać szyby, aby zapytać przechodniów o drogę); po tym, jak Krzysiu Hołowczyc z nawigacji opuścił ją przy numerze 34, żegnając się zdawkowym "Cel osiągnięty, znajduje się po prawej stronie" nie bacząc na to, że Mama pod 54 chciała dojechać... Udało się! Dojechała i była przekonana, że uda jej się być punktualnie. Niestety, seria nefortunnych zdarzeń była dopiero w połowie.

Mama dotarła narazie do budynku, w którym mieściła się przychodnia. A trzeba było jeszcze gdzieś zaparkować samochód. Objechała zatem budynek dookoła w poszukiwaniu parkingu. Kółko pierwsze – ani widu, ani słychu parkingu. Kółko drugie – Mama zauważa ochroniarza przy głównym wejściu. Zatrzymuje więc samochód na ulicy, włącza awaryjne, wyskakuje podbiega do faceta i pyta, gdzie jest parking. Ochroniarz mówi, że „tam” wskazując ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. A więc mama biegnie z powrotem do auta i posłusznie jedzie „tam”, co sprowadza się do tego, że robi trzecie kółko (droga podporządkowana + dwa razy światła) wokół budynku, nadal nie mogąc znaleźć parkingu. Czas mija, stres rośnie, adrenalina buzuje... Mama znowu zatrzymuje się od strony, gdzie stoi ochroniarz. Włącza awaryjne i podbiega do faceta.

Mama: Proszę Pana, gdzie jest ten „tam”, bo nie mogę znaleźć?

Ochroniarz: Za zakrętem. Zresztą tam pisze: PARKING DLA KLIENTÓW PRZYCHODNI

Mama wraca, wsiada do auta i liczy: „Pierwszy zakręt, drugi zakręt (droga podporządkowana,), trzeci zakręt (światła), czwarty zakręt (światła)”.... No nie ma parkingu, ani nic co by na parking wyglądało - no przecież stałyby jakieś auta, byłby jakiś plac czy coś. A tu nie ma nic. Mama ze łzami w oczach znowu znajduje się przed wejściem z ochroniarzem. Poci się już jak wystraszona łasica, włącza awaryjne, leci do faceta i zdyszana pyta:

Mama: Za którym zakrętem?

Facetowi jakiś nieśmiały uśmiech błąka się po twarzy, ale Mama nie zwraca na to uwagi, bo za chwilę będzie spóźniona i mogą być nici z wizyty.

Ochroniarz: Za drugim. Ten napis jest NA PRAWDĘ duży....

I znowu wsiada w auto, powolutku jedzie i liczy: pierwszy zakręt, drugi.... Jedzie w tempie pełzającego niemowlaka, szuka wielkiego napisu, ale parkingu jak nie było, tak nie ma. I znowu ta pie....na droga podporządkowana, trzeci zakręt, światła, czwarty zakręt, światła... I ochroniarz – wyraźnie uradowany na widok Mamy – podbiega do auta, zanim Mama zdąży wysiąść i podbiec do niego.

Ochroniarz: „Poprowadzę panią, niech pani jedzie za mną”

Więc Mama rusza posłusznie za Ochroniarzem. Pierwszy zakręt, drugi zakręt.... Ochroniarz zatrzymuje się i gestem lokaja wskazuje wjazd na parking.... podziemny. Dlatego Mama nie mogła go znaleźć!

Mama zjeżdża w dół i szuka miejsca. Nie ma. Jest!!!! Wolne. Udaje, że nie zauważyła napisu "tylko dla klientów firmy Sigma" (w budynku mają siedzibe różne firmy, nie tylko przychodnia). Wyskakuje, wyciągam fotelik z M-ią i już już leci do windy, kiedy podbiega do niej Parkingowy: "Pani do Przychodni? Nie może Pani stać na tym miejscu - tam ma Pani wolny parking dla klientów Przychodni". Szlag, znowu to nieokreślone "tam". Ładuje więc M-ię z powrotem do auta (nie, nie przypina już fotelika pasami) i przestawia. "Tam" okazuje się być całkiem blisko, bo tylko kilka miejsc dalej. Tyle, że miejsca na zaparkowanie jest baaardzo mało. Na dziesięć razy próbuje się jakoś zmieścić między kreskami. Jak już wjechała pomiędzy dwa auta, to się okazało, że prawie nie ma jak wysiąść, bo z obu stron ciasno. No nic, wciąga brzuch i dawaj na siłę wyłazić z tego auta. Brzuch może i przejdzie, ale piersi nie bardzo - Mama utyka drzwiach i próbując się wyswobodzić, zostawia pamiątkę na drzwiach sąsiedniego auta. Ryczy z wściekłości, ale jest w końcu wolna. I w tym momencie sobie uświadamia, że fotelik nie brzuch, nie da się go wciągnąc przy wychodzeniu... No nie ma szans. Mama nie wyciągnie ani M-ii ani M-ii z fotelikiem. Mama chce się poddać i olać wizytę (pięć minut spóźnienia minęło już dawno temu), bo lekarz i tak pewnie jej nie przyjmie... Jednak wizja rozwijającego się zapalenia płuc u noworodka uruchamia w Mamie nowe pokłady energii i każe walczyć. 

Drzwi sąsiedniego auta i tak już trzeba wliczyć w straty, więc Mama znowu wchodzi do pojazdu (schemat podobny: brzuch wciągnięty, piersi w dół, udaje się nie utknąć), podjeżdża kawałek do przodu, na drogę, wyciąga M-ię z fotelikiem (a raczej fotelik z M-ią). I co teraz zrobić? Mama rozważa czy zostawienie córki na środku drogi na czas wjeżdżania z powrotem na miejsce parkingowe będzie skrajną lekkomyślnością.... Na szczęście w zasięgu wzroku pojawia się jakiś facet. Szybkim rzutem oka Mama ocenia, że wygląda bezpiecznie (dobrze ubrany, płaszcz, lakierki na nogach, zmierza w kierunku wypasionej limuzyny po drugiej stronie parkingu). Leci więc do niego i wciska mu fotelik do ręki "Pan potrzyma chwilkę!" rzuca i zanim zdąży zaprotestować, leci do auta, parkuje je, wychodzi (brzuch, piersi, pamiątka na drzwiach sąsiedniego samochodu). Na szczęście facet nie zwiał, nie uprowadził,ani nie porzucił córeczki. Mama z powrotem podbiega do oszołomionego mężczyzny i chyba nawet zapominając podziękować, zabiera fotelik z zawartością i pędzi do windy.

Pan Doktor, w słusznym wieku jeszcze czekał na Mamę i M-ię.

Pan Doktor: „Niech toto rozbierze”. Mama nie rozumie – tępo gapi się dalej na Doktora, trzymając na rękach zapakowaną w śpiworek M-ię.

Pan Doktor: „Niech rozbierze dziecko i położy tutaj”

Wizyta przebiega okraszona jeszcze kilkoma takimi „niech ubierze, niech trzyma, niech położy”. Bezosobowo i fachowo. Jak w starych filmach. Po badaniu Doktor stwierdza, że to infekcja, a między wierszami Mama odczytuje, że Małej nie grozi ani zapalenie płuc, ani gruźlica.

Podczas gdy Mama ubiera M-ię, Doktor zaczyna coś pisać – sądząc po ilości słów, Mama stwierdza, że Pan korzysta z tej krótkiej przerwy i postanawia nadgonić swój doktorat czy habilitację albo jeszcze coś w tym stylu.... Po krótkiej chwili jednak, elaborat okazuje się być nie pracą naukową, a listą leków (cebion, sanosvit, mucosolvan syrop, mucosolvan inhalacje, nasivin, deflegmin wraz z dawkowaniem i sposobem podawania - to pierwsza strona, na kolejne Mama nawet nie zagląda). Płuca i oskrzela czyściutkie, ale "takie małe nie może tak kaszleć". A na koniec jeszcze optymistyczna konkluzja Pana Doktora: "Niech pamięta, że właściwie u takiego małego to i tak zazwyczaj takie infekcje kończą się zapaleniem płuc. Więc jakby płakało i kaszlało bardziej, albo miało temperaturę, to niech jedzie do szpitala". No i tyle wizyta. Mama ładuje M-ię do fotelika i w drodze powrotnej na parking modli się, żeby któreś z aut, które stały obok, wyjechało.... Oczywiście obydwa stoją, jak stały. Mama oszczędzi czytelnikom powtórki z wsiadania do auta, bo wyglądało tak samo jak przed wizytą (poza tym, że rolę faceta w garniturze odegrał Pan Parkingowy, a mama z ciężkim sercem zostawiła kartkę ze swoim numerem telefonu za wycieraczką samochodu, któremu zafundowała pamiątkę swojego wyczynowego wysiadania).

Receptę Mama wyrzuca, w aptece kupuje tylko sól fizjologiczną i maść rozgrzewającą – czyli to samo, co kupiłaby starszakom na infekcję, bez fundowania sobie wizyty u lekarza. Skoro tak czy owak Mała ma mieć zapalenie płuc, to chociaż Mama oszczędzi pieniądze....


Po dwóch dniach nie ma śladu po chorobie... O zapaleniu płuc i gruźlicy nie wspominając....





środa, 22 stycznia 2014

Dzień Babci

Z okazji wczorajszego Dnia Babci, Mama spakowała swoją trójkę i ruszyła do Babci A. Komunikacją miejską (trzy przesiadki, morze łez i przekleństw, dwa guzy, pięć siniaków). Dotarła (w czterech kawałkach i podupadła na zdrowiu.... psychicznym), ale nie do Babci, tylko do Taty do pracy (wbrew pozorom, wycieczka autobusem do Babci A. zajęłaby Mamie pewnie mniej czasu i kosztowałaby tylko jedną przesiadkę, niż dotarcie na drugą stronę Wisły :) )
Tata załadował towarzystwo do auta i ruszył w drogę do Babci A.

Babcia A. jest babcią Mamy, a prababcią Mi, Mi-sia i M-ii. Ma lat 90 i cierpi na zaniki pamięci (i na jeszcze parę innych przypadłości swego dostojnego wieku).

U Babci A. było fajnie - można było pojeździć jej wózkiem inwalidzkim, przewrócić choinkę, pożreć wszystkie smakołyki z babcinej szafki. Generalnie - super zabawa dla Maluchów. Dla Babci A. też, bo Babcia towarzystwo bardzo lubi. Szczególnie wnuków, prawnuków i praprawnuków (a wszystkich razem Babcia ma ich z ok. 80.*).
Po ok. godzinie zabawy i rozmów o trudach rodzicielstwa i o tym, co u kogo słychać, Babcia zaczyna nowy temat:

Babcia A: No, ciekawe co tam u Staszki**..... Wiecie, u nich też się niedawno trzecie dziecko urodziło... No, u jej najmłodszej córki.

Mama (konsternacja): Babciu, a to właśnie ja jestem....



* Mama nie sprawdziła i nie policzyła. Wierzy na słowo Innym, Mądrzejszym w tym temacie :)
** Babci S - mama Mamy

wtorek, 21 stycznia 2014

Pokrętna Mi-logika

Mi: Mamo, a czemu Mi-ś ma dwa lata?
Mama: Bo dwa lata temu* się urodził i dziś ma urodziny.
Mi: I wujek K. też ma dziś urodziny?
Mama: Tak
Mi: Oni są bliźniakami?
Mama: Nie, wujek K. nie ma dwóch latek tylko 47. Urodził sie tego samego dnia co Mi-ś ale innego roku. Wujek miał 45 lat, kiedy urodził się M-iś, nie mogą być bliźniakami.
Mi: A ja? Ile miałam lat jak się urodził M-iś?
Mama: Prawie trzy.
Mi: A ile lat miał Tata jak Ty się urodziłaś?
Mama: Półtora.
Mi: A ile miałaś lat jak urodził się wujek K.?
Mama: Nie miałam w ogóle lat, bo wujek K. urodził się jak mnie jeszcze nie było na świecie. Jest starszy ode mnie

Mi: No to ile miałaś lat jak się urodziłaś?

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Mama: Chodźcie dzieciaki, będziemy stroić choinkę!
Mi (zdziwiona): Mamo, ale choinka przecież nie ma strun!





poniedziałek, 20 stycznia 2014

Ewakuacja

Kiedy ziemia się trzęsie, gromy spadają z nieba, świat się wali a chwilowo samotne macierzyństwo okazuje się największym kataklizmem, należy się ewakuować. Ostatnim bastionem, na który Mama może liczyć w najtrudniejszych nawet okolicznościach jest... Rodzinne Miasto z Babcią S. i ciocią G. które chcąc nie chcąc zawsze wyciągną pomocną dłoń. A tym razem Mamie trafiła się dłoń bonusowa w postaci cioci A. czyli maminej Zagranicznej Siostry. Tak więc przy pierwszych symptomach  nadciągającej katastrofy, Mama spakowała dzieci w liczbie trzy plus kot do auta i uciekła... A pakowanie do auta trójki dzieci, kota, bagażu itp. to wcale nie jest taka prosta sprawa.
Pakowanie Mama rozpoczęła dzień wcześniej, kiedy w końcu całe towarzystwo umyte, nakarmione i zapędzone do łóżek, posnęło. Mama zrobiła nawet listę rzeczy, o których trzeba pamiętać, ale niestety w ferworze pakowania zapomniała, gdzie ją położyła. Postanowiła więc zaufać intuicji i pakować się bez wspomagania.
Po spakowaniu, Mama zniosła do auta wszystkie rzeczy, które mogły tam na całą noc zostać. Po ich zamknięciu w aucie, Mama stanęła na chwilę, przemyślała sprawę i stwierdziła, że komputer nie może zostać na noc. Otworzyła, komputer wyciągnęła, auto zamknęła. Ale myśli dalej..... Skrzypce Mi raczej też nie powinny zostawać na noc w aucie. Otworzyła, wyciągnęła, zamknęła...... Książeczki zdrowia? No, może nie takie aż istotne, ale jakby ktoś zwinął samochód, to będzie z nimi, a raczej bez nich, kłopot. Otworzyła, wyciągnęła, zamknęła. I myśli dalej.....  No dobrze, kota też nie zostawi... Otworzyła, wyciągnęła, załadowała na siebie te wszystkie rzeczy i kota, i nie mniej obładowa niż gdy schodziła na dół do auta, ruszyła w górę, do domu. Na drugim piętrze przypomniała sobie, że nie zamknęła auta. A więc jeszcze raz w dół, a potem jeszcze raz w górę. I do domu.
Rano.
Mama zapędza starszaki, biegające radośnie w piżamach, do ubierania. Towarzystwo radośnie nie słyszy. Najmłodsza śpi, więc Mama szybciutko zanosi do auta te rzeczy, których nie zostawiła w nim na noc. Wiadomo, że jak wraca, dzieciaki nie są ani trochę bardziej ubrane niż gdy wychodziła. Wcale też nie wykazują najmniejszego zainteresowania tą czynnością. Zatem Mama łapie w locie (gdzieś między przedpokojem a łazienką) Mi-sia i sama czyni powinności, oraz motywuje Mi do samodzielnego ubierania za pomocą gróźb karalnych (i zawsze w takim momencie Mamie przed oczami ukazują się wszystkie te mądre książki na temat wychowania dzieci, jakie kiedykolwiek czytała i wszystkie one krzyczą zgodnym głosem: „Zła Matka, Zła Matka!!!” a Mamie wydaje się, że są pisane przez 1) kobiety, które nie mają (małych) dzieci, 2) facetów zesłanych na roboty zagraniczne – BEZ DZIECI 3) kobiety i mężczyzn, którzy nigdy nigdzie nie muszą wychodzić z dziećmi, bo mają od tego rzesze opiekunek/dziadków/ciotek/wolontariuszy/innych pomocników i wolnym czasie zajmują się pisaniem książek o wychowaniu dla rodziców, którzy takich rzeszy nie posiadają).
W połowie ubierania starszaków budzi się M-ia i bez żadnych sygnałów ostrzegawczych podnosi alarm o natychmiastowe dostarczenie pożywienia. I Mama, jak żołnierz na rozkaz, porzuca wszystko i biegnie nakarmić najmłodszą. Starsze, w pół ubrane, dostają przykaz mycia zębów. Mama karmi, jednocześnie myśląc o tym, co jeszcze powinna zabrać,  próbując uspokoić (na odległość) kłótnię w łazience i starając się nie myśleć o tym, co tam zastanie, jak skończy karmić. Po 10 minutach Najmłodsza jest nakarmiona i przebrana, w miarę gotowa do wyjazdu. W łazience trwa wojna nuklearna na szczoteczki i pastę – pasta jest wtarta w kafelki, ręczniki i włosy, ubrania zamiast na dzieciach, porozrzucane leżą w łazience i innych okolicznych pomieszczeniach.... Na wrzaski Mama już nawet nie zwraca uwagi, bo to akurat nic nowego. Mama bierze trzy oddechy, wyciąga z klejących od pasty łapek bojowe szczoteczki, zaprasza do dalszego ubierania (o sposobie tego zaproszenia lepiej nie wspominać) i teraz już od początku do końca dopilnowuje ubierania przy dźwięku wrzasków protestu (Mi-ś), dyskusji na tematy wychowawcze (Mi: „Mamo, jak będziesz na mnie krzyczeć, to ja też będę krzyczeć na Ciebie. I zrobi się nam bardzo niemiło. Tego chcesz? Tak?”) i dobiegającego z sąsiedniego pokoju rozdzierającego płaczu porzuconego noworodka... Okazuje się, że noworodek puszcza fontanny z mleka na prawo i lewo i jest z tego powodu bardzo niezadowolony, a przy tym cały mokry. Trzeba Małą jeszcze raz przebrać przed wyjściem.
Mama przebiera M-ię, a Starszaki mają za zadanie ubrać buty, a właściwie Mi ma za zadanie ubrać buty sobie i bratu („Mamo, a które buty?”, „A które Mi-siowi?”, „Ale on chce inne”, „A Mi-ś mi ucieka”). Udaje jej się założyć buty sobie, na Mi-sia nie ma mocnych, nawet Mama odpuszcza: „Nie chcesz butów? Dobrze, idź w skarpetach!”* Za to kurtkę, czapkę, rękawiczki Mały ubiera nader chętnie. A więc starszaki w miarę ubrane (M-iś kurizoalnie, bo bez butów) dostają nakaz zejścia na dół klatki – Starsza sprowadza Młodszego. Mama bierze Najmłodszą pod pachę i kota do ręki. Zamyka drzwi i schodzi do auta, przy którym (a co poniektórzy nawet i pod) już czeka pozostała dwójka.
Niestety, Mama zapomniała kluczyków do auta. Powrót jest powotem goryczy dla wszystkich – starszaki głośno werbalizują swoje niezadowolenie, bo muszą wrócić do klatki, M-ia płacze niezadowolna z noszenia pod pachą, Mama wydaje z siebie dźwięki, których brzmienie trzeba pominąć ze względów cenzuralnych... Zalicza jeszcze raz wizytę w mieszkaniu i korzysta z okazji, żeby sprawdzić, czy na pewno wszystko wyłączyła/zakręciła/zgasiła. Wraca na dół, gdzie starsza dwójka zdążyła już urządzić zabawę we wjeżdżanie wózkiem w ścianę i w siebie nawzajem. Oczywiście musi znowu wysłuchać głośnej werbalizacji niezadowolenia z powodu przerwania tak świetnej zabawy, ale udaje się całą trójkę doprowadzić do samochodu. Dzieci zostają umieszczone w fotelikach („Mi, wpuść Mi-sia pierwszego, bo jak Ty wsiądziesz, to on nie wejdzie** Mi, powiedziałam Ci, wysiadaj”, „Mi-ś, gdzie Ty jesteś? Wyłaź szybko z tego śmietnika i wsiadaj do fotelika!” „Nie, nie bierz tej butelki do auta!”). Zapinanie każdego po kolei w fotelikach, które są wsadzone na wcisk, to już wyższy level rodzicielstwa.*** W końcu się udaje i Mama może wsiąść do auta (zła i mokrusieńka od potu). Już ma dzwonić do Babci S. że opanowała sytuację i rusza do Rodzinnego Miasta, szuka telefonu, ale go nigdzie nie ma... I najgorsze jest to, że nie ma Taty, który w takich chwilach (tak, zdarzają się one bardzo często) po prostu dzwoni swoim telefonem na numer Mamy i Mamie łatwiej znaleźć zgubę. Przeszukuje całą torbę (trzeba z niej  wyciągnąć: pieluchy, chusteczki nawilżane, rękawiczkę Mi, własną czapkę, portfel, kalendarz, trzy samochodziki Mi-sia, dwa smoczki, dwa bidoniki na wodę, suchą bułkę z przedwczorajszego spaceru, kępkę suchej trawy – kto ją tam wsadził???), żeby się przekonać, że telefonu w niej nie ma. Mama przeszukuje jeszcze kieszenie swoje i cudze, torbę w bagażniku (przy okazji M-ia włącza syrenę, bo przebywanie w samochodzie toleruje li i jedynie gdy samochód jedzie). Łzy po raz kolejny tego ranka cisną się Mamie do oczu, bo Mama znowu w rozterce – wypakowywać towarzystwo, narażając się na powtórkę koszmaru ich wkładania i zapinania, czy biegnąć szybko na górę do mieszkania i poszukać telefonu. Wybiera opcję drugą i pędzi do mieszkania. Oczywiście telefonu nie ma w żadnym z miejsc, w których zazwyczaj bywał. Mama miota się po całym mieszkaniu, zapominając chwilami czego szuka, bo wszystkie jej myśli skupione są na tym, co też może się dziać w aucie, na dole. W końcu telefon znajduje się, ale tylko dzięki temu, że zniecierpliwiona Babcia S. postanowiła sama zadzwonić, czy Mama z dziećmi wyjeżdża, czy nie – dzwonek wesoło odzywa się z lodówki.
Mama wraca do auta, gdzie przypięte pasami dzieciaki nie zdążyły sobie na szczęście zrobić żadnej krzywdy. A Mama rusza w drogę rozmyślając czy w końcu zamknęła drzwi na klucz, czy nie. I przysięga sobie, że już nigdy w życiu  nigdzie się nie ruszy ze swojego mieszkania!




*Oj, przyjdzie Mamie za to zapłacić, przyjdzie.... Ale o tym w następnych postach.
** Mama i Tata posiadają samochód, który całkiem fajnie sprawdza się w rodzinie 2+1. Dla 2+2 jest zaledwie średnio wygodny, a na 2 + 3 nikt go nie planował

*** Mama i Tata poszukują samozapinających się fotelików samochodowych w liczbie trzy – cena nie gra roli!

piątek, 17 stycznia 2014

Reaktywacja

Niedługo minie rok, jak Mama napisała ostatni post na tym blogu, a chwilę potem przestała pisać, bo jej nieco mowę i inne talenty odjęło – a to z powodu, który parę miesięcy później (a dokładnie 15.10.2013) zmaterializował się na tym świecie w postaci takiej:




Kiedy mama już oswoiła się z myślą i ciałem (tym nowym), moce twórcze powolutku zaczęły powracać. Tak więc może oficjalnie reaktywować bloga – bogatszego o kolejnego bohatera:
M-ię

A na dobry początek trochę zaległości:

Mama toczy się z wielkim brzuchem po domu wadząc raz po raz o różne sprzęty, osoby, przedmioty w domu...
Mi: No kiedy mamo w końcu urodzisz mi tą moją córeczkę???
Mama: ??? Siostrzyczkę chyba....
Mi: (myśli chwilkę) Dobra, dobra, siostrzyczka nie siostrzyczka, nie myśl sobie, że mi jej nie będziesz pozwalała trzymać na rękach!


Mi-ś, znany z tego, że nie mówi, w końcu nauczył się nazywać swoją starszą siostrę (a że to jedno z jego pierwszych słów, zachwytom i laudacjom rodziny nie było końca). Mi otrzymała od brata nowe imię: „La”. 
A jak powszechnie wiadomo, że posiadanie większej liczby rodzeństwa wpływa pozytywnie na rozwój społeczny i że to ogólne dobrodziejstwo, rezolutny dwulatek nauczył się kolejnego słowa gdy na świat przyszła jego druga siostra. Tak więc Mi-ś ma dwie siostry:
Lę i Łę


Świątecznie, przedświątecznie
Mi: Mamo!!! Dzisiaj się nauczyłam nowej kolędy w przedszkolu.
Mama: No to śpiewaj J
Mi (śpiewa): Przybieżeli do Betlejem rycerze, grają skocznie dzieciąteczku a liżej. Pała na wysokości, pała na wysokości.....


Na początku grudnia Mama została słomianą wdową na trzy tygodnie, gdyż Tata został zesłany na roboty, do kraju w którym w grudniu nosi się krótki rękawek i chodzi w sandałach.
Co robi słomiana wdowa ledwie zamkną się drzwi za ukochanym? Pakuje dziecki i jedzie do ulubionej cioci S. Po całym dniu Mama snuje przed ciocią S. wizję swojego samotnego powrotu do domu z trójką dzieci:
Mama: Jak wyjadę od Ciebie przed 20-tą, to będzie idealnie – dzieciaki zasną w aucie, więc jak dojadę do domu, to je po koleji poprzenoszę do łóżek i będą spały do rana.

Ja powiedziała tak zrobiła. Plan przebiegał idealnie – zmęczone całodzienną zabawą dzieciaki padły, ledwie Mama ruszyła. A że do przejechania miała półgodzinną trasę, zdążyły zasnąć kamiennym snem. Mama zaparkowała pod domem i kalkuluje od którego dziecka zacząć wnoszenie... Sprawa sama się rozwiazała, bo gdy tylko ucichł szum silnika obudziła się Mi i nieprzytomnie spojrzała na mamę:

Mi: Mam się odpiąć?
Mama (zadowolona, że odpadło jej wnoszenie najcięższego ciezaru do domu): Tak. I idź pod klatkę, ja wyjmę M-ię i pójdziemy do domku.
Mi (zaczyna ryczeć): Łeeeee, łeeeeeee, zanieś mnie, nie chcę sama iść!

Mama przerażona, że się zaraz od tych krzyków reszta pobudzi, bierze Mi na ręce i próbuje ją uspokoić. W końcu Mi daje się przekonać do własnonożnego pokonania dwóch pięter, tak więc mama bierze na ręce M-ię. A śpiącego Mi-sia zostawia w aucie (tak, wie, że jest złą mamą, bo to karygodne zostawiać dziecko samo w aucie, ale chwilowo nie ma wyjścia tudzież więcej rąk i sił, żeby ponieść dwójkę).
Po wejściu do domu kładzie śpiącą M-ię do wózka, a Mi nakazuje się przebrać w piżamkę, zrobić siku, umyć zęby i położyć się do łóżka. I pod żadnym pozorem nie pozwala ruszać M-ii, nawet jakby zaczęła płakać, po czym biegnie na złamanie karku (dosłownie, bo biegnąc po schodach przydeptuje sobie szalik i znienacka pokonuje partię ośmiu schodów nieco szybciej, niż miała w planach) do samochodu po śpiącego Mi-sia (guzy i siniaki wyjdą dopiero następnego dnia rano). Wyciąga Małego i niesie do domu. Już w połowie pierwszego piętra słyszy wrzaski Mi, przyspiesza do prędkości światła, w połowie drugiego piętra do wrzasku Mi dołącza się drugi, o podobnym wolumenie, acz nieco bardziej piskliwy. To M-ia (Mamie przed oczami przewijają się obrazy przewróconego wózka, spadniętego noworodka, rozbite głowy, połamane kończyny...). Wbiega do domu ze śpiącym (wciąż jeszcze) Mi-siem. Szybki ogląd sytuacji: Mi krzyczy w swoim łóżku, M-ia w swoim wózku, głowy i ręce całe, w zasięgu wzroku nie ma też krwi, ani żadnych innych oznak katastrofy. Ulga.

Mama do Mi: O co płaczesz, co się stało?
Mi: Łeeee, yh, yh, w łazience, Łeeeeeeeeeeeeee!
Mama: Co w łazience?
Mi: Uuuuuuu, yh, yh, łeeeee, w ła... w ła..... w łazience!!!!
Mama kładzie Mi-sia na jego łóżku i biegnie do łazienki.... A tam.....
Mama: ŁŁAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Od krzyku Mamy Mi i M-ia krzyczą jeszcze bardziej i głośniej. A do tego zgranego, kobiecego chóru dołącza po chwili buczący alt przebudzonego M-isia: Beeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee, łeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!!!!!!!
Jednym słowem: fajna, rodzinna impreza (nie dla sąsiadów).
W łazience, pod prysznicem stoi.... pająk. Taki ogromny, włochaty z grubymi nóżkami i (w maminej wyobraźni) szykuje się do skoku na pierwszą lepszą osobę, która znajdzie się w zasiegu pajęczych nóżek. Poczwórny krzyk trwa jeszcze, gdy zbudzony odgłosami, schodzi po schodach kot Borat (a raczej trzeba by powiedzieć że się toczy, bo mu całkiem niedaleko do osiągnięcia kształtów doskonałych). Niespiesznie zagląda do łazienki, bez strachu podchodzi do prysznica i jakby nigdy nic.... zjada potwora... Krzyk Mamy zastyga, krzyk dzieci jeszcze nie. Jeszcze z dwie godziny mijają, zanim Mama opanuje sytaucję, przebierze dziatwę w piżamy, uspokoi skołatane nerwy, ukołysze, poczyta bajki, pośpiewa kołysanki.

A plan na wolny wieczór był niemal doskonały......